Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciągną nas ku szałasom na górce. Wewnątrz młodzież różnopłciowa śpi jeszcze pokotem wokół wygasłego ogniska.
— Dzień dobry, śpiochy! — Obudzone dziewczyny zainteresowały się co nieco rannymi gośćmi, chłopaki ani mru-mru: złe... Prowadzą nas do obszernej przybudowanej izby. Boże, to istny Fukier krowi! Dziesiątki naczyń różnych na ziemi, na stołkach, a wszystko pełne mleka w rozmaitych stanach.
— Wy to na słodkie się widzicie — mówi do mnie jedna.
— Ano, ale po czym poznajesz, mała?
— Bo wam tak ślipie, jak kotowi chodzom...
— A niech cię nie znam! Zresztą nie wiem; może i „chodziły”; taki to przecież miły obrazek... Pociągnęliśmy po dwa kubaski.
— No, a ileż się wam, dziewuszki, należy?
— O! toć wyśta pili, nie my, to wy lepij wicie...
A bodajeś zamąż wyszła, dziewczyno! Spożywca ma ceny określać! Zawyliby kupcy warszawscy... A kto wie, może ona taka chytra, ta mała? Tym razem chytrość jej się opłaciła. Przeprowadziły nas grzecznie przez błotka, nadziwić się nie mogąc, kie nas licho „hań, na te Lodowe gna”? Kie licho? — albo ja wiem...
Postępujemy w głąb doliny Jaworowej; krajobraz się zmienia. Zrazu łączki zbiedzone z ponarzucanymi głazami, a następnie kamienie, kamienie, kamienie! Okiem ogarnąć nie można niezmierzonych połaci, bo zazdrosna mgła legła przesłonami na wszystkim; mógłby człowiek przypuszczać, że tu żad-