Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie po południu i przenocujemy w tartaku jaworzyńskim. Ktoś tam mówił p. Stanisławowi, że dyrekcja obecna chętnie turystów przygarnia.
Żegnani przez cały korowód zesmętniałych oczu, ruszamy w drogę po uroczystym obiedzie pożegnalnym. Wymarzone warunki! Słońce jak gdyby nam chciało wynagrodzić rozstanie: pieści swym ciepłem łagodnym, miłym, jedwabnym, jak niewieścia dłoń... A mimo to krakał dzisiaj, krakał posępnie barometr na Tatrzańskim Dworcu. Chyba się myli, — nie podobna...
Idzie się nadspodziewanie dobrze w stosunku do zniewieściałości, w jaką wpadliśmy w Sariuszu. 199 minut na 24 kilometry do Łysej nominalnie, a 21 uwzględniając skróty, to wcale niezły marsz.
Biegniemy do owego tartaku — i skandal: nawet przed oblicze swe nie chce nas dopuścić pani dyrektorowa w nieobecności małżonka; i służba kiwa głowami: ktoby tu i gdzie mógł spać? A że dziwne jakieś panują obyczaje w tej Jaworzynie i jadłodajni publicznej żadnej nie ma, więc decydujemy się na Podspady. Parę kilometrów zaledwie, ale ileż dłuższe są te kilometry!
Jesteśmy wreszcie w gospodzie Podspadzkiej. Żyć nie umierać! Piękny pokój o dwu grzecznych łożach, piwo wyśmienite, gospodarz wylany, w czterech językach jednocześnie nas ubawiający, no, i luneta na Hawrań; miała ona wprawdzie mały feler, że nic mianowicie przez nią widać nie było, ale przynajmniej chęci fundatorów były dobre.
Obserwujemy tutejszych letników, którzy się zeszli na kolację: sami Węgrzy, a może żydkowie, bo