Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cie, szukałem to p. Antoniego, to czekana własnego, i domyśliwszy się ucieczki obu, podążyłem sam. Spotkałem na szczęście w drodze tego winowajcę, którego, gdy sprawdził, że mnie w tamtym obozie nie ma, ruszyło sumienie i, skoro świt, nawrócił ku mnie z zabranym czekanem. Raźniej nam było teraz en trois budzić spokrewniony obóz...
— Wstawać, wiara, na Krywań!
Leniwie jakoś rusza się gromadka; chcą wprzód iść do schroniska, by herbatę pod dachem wypić. Zaczynam się obawiać, że czasu za dużo stracimy. Ale tu się spostrzega p. Drewnowski, że tam coś cennego na przełęczy Szczyrbskiej zostawił; postanawia się wrócić (ale już nie przez żleb...), p. Ł. znów ni stąd, ni zowąd do przełęczy Pysznej nabrał afektu. Co z tego będzie?
Pożegnawszy się z profesorem i wyprzedziwszy nieco płaczącego nad spotyranym grysikiem swym p. Stanisława, puściliśmy się we czwórkę do onych Smreczyn, no, i — zbłądziliśmy w lesie —, zszedłszy w dzień ze ścieżki, którą w noc ciemną chciano trafić do schroniska! Gdyśmy doszli na miejsce, Osiecki na dobre już się niecierpliwił, że dla rozmaitości zginęliśmy teraz — wszyscy...
I w tym właśnie momencie przypomniał sobie p. Ojrzyński, że przecież on już był na Krywaniu, że... — nie chciałem już słuchać motywów; odosobniłem się: byłem zły... P. Ł. wykonał groźbę: poszedł sam na Kamienistą. Siedliśmy tedy do warzenia we czterech, we trzech właściwie, bo w oburzeniu swoim skazałem się — na głód. Przeżuwałem groźne projekty: na złość, sam pójdę na Krywań! pewne atoli