Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po przyjściu do Szczyrbskiego znużeni byliśmy okropnie: drugać to już noc bez snu. To też nie oburzyła towarzyszy pozioma moja propozycja, by końmi wracać do domu. Ambicja mi każe dodać, że na szpetny taki pomysł wpadłem z powodu nogi, która nie na żarty zaczęła mi dokuczać.
Przy pożegnalnym śniadaniu ubawił nas niedzielny jakiś gość z strzelistym kijem alpejskim: wstawszy od kawy, bez przewodnika i bez mapy nawet w ręku, zapytał kelnera, jak to się idzie na Krywań. Otrzymawszy informację, ruszył z miejsca... na Krywań. Jakiż ja naiwny jestem okaz! Czemu ja już czwarty raz wracam z pod stóp tej góry królewskiej, kiedy to się tak bez ceremonii po kawce na nią idzie!... Wrócił wszakże z owego Krywania dystyngowany ten pan, zanim opuściliśmy jezioro.
Do Łomnicy pojechaliśmy koleją elektryczną, podziwiając na dalszym planie panoramę górską, na bliższym stadko szerokostopych dziewic niemieckich, co nam zapchały cały wagon. I o dziwo! żadnej przystojnej twarzy w całym bukiecie, chociaż wszystkie mniej lub więcej młode.
W Łomnicy wojna z t. zw. fiakrami, dla których, jak się okazuje, tabela taks jest miłą lekturą świąteczną. Lecz cóż? — trzeba płacić... Za to jazda królewska.
Uśmiechnięte dotychczas niebo zaczyna grymasić: ciemnoszare chmury sennie nasuwają się na jego kopułę, zasnuwając ją powoli. Dotrzymało jednak do jaskiń Bielskich, po za którymi zaczął siąpić brzydki deszcz tatrzański. Doprowadził nas aż do Żdżaru, gdzie urządziliśmy sobie dwugodzin-