Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gałęzi, przechodzimy po leżącym nieboszczyku i jesteśmy uratowani.
Zagłębiamy się w las, czyli, szczerze mówiąc, w błoto, i tak używamy do samej Podbańskiej. Już pono czwarta, nie wstępujemy tedy do leśniczówki, aby do Szczyrbskiego zdążyć. Zaraz za nią spotykamy jakichś Niemców, którzy oświadczają, że do jeziora nie podobna się dziś dostać, bo niemal do kolan woda na łąkach... Nas jednak nie byle co zrazi: idziemy dalej. Drożyną szoruje woda, po bokach mokro obficie, ale wytrzymać można. Czaplom podobni, brodzimy tak w wodzie, w takt chlupiących becherów. Czy nie rozkosz prawdziwa?
Monotonne chlupanie sennie usposabia: przypomina mi się, jak to przed trzema laty błąkaliśmy się tu beznadziejnie w nocy z Michałem Sędziukiem, tylko dla rozmaitości po tamtej stronie Podbańskiej, i lęk mnie zaczyna chwytać, czy nie prześpimy się, jak wtedy, w polu... Ale teraz, oczywiście, będzie inaczej, prawda, panie Janie? A pan Jan machnął kompasem, spojrzał w mapę, powiedział: aha! — i już jakbyśmy przy gliwajnie nad jeziorem siedzieli... Aha!...
Tymczasem widzę, powtarza się kubek w kubek to samo, co było wtedy. Gubimy się wkrótce na onej łące za Trzema Studniami. (Tak ci to się nazywa ze słowacka, ale oczywiście błędnie: „Trzy Źródła” powinno się mówić.) — Pytamy o drogę spotkanego juhasa; — ten nas ciągnie po kałużach, sam jednak niewiele więcej od nas wie; wreszcie wziąwszy koronę, pokazuje nam gdzieś na widno-