Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mostu. Ani jedna belka nie została na swoim miejscu: pod różnymi kątami popiętrzone, to wzdłuż, to w poprzek, to do góry. Przedzierzgaj się tu, człowieku, w akrobatę! Ale jak trzeba, to się mówi: trudno! Poszedłem... Gorzej nieco dalej, bo po mostku tylko wspomnienie zostało: spłynęło wszystko, rozniesione w świat... Potok dziś wyjątkowo groźny: huczy, kotłuje się, pieni... Nad nim, jak na ironię, przerzucona żerdka trzycalowa z brzegu na brzeg, do tego nachylona nieco w kierunku drogi. Jezus Maria! przejść mam po tym? Próbuję, oczywiście, konno, choć „koń” ugina się pode mną. Woda wali wysoko, — mam z nogami w niej jechać? Chytra próba, by się wzorem węża tu prześlizgnąć po żerdce, pali na panewce: łatwiej z Ewą zjeśćby jabłko było... Wycofuję się z trudem: niech tamci myślą... Nadbiegli. Niech mię kule biją! — toć ja zapomniałem tylko, że tu dwa mostki niegdyś były na kolanie potoku, oba dawno zniesione; jeden neutralizował drugi. A więc wcale przechodzić na drugą stronę nie trzeba, jeno się przedrzeć wybrzeżem. Przedeptana nawet ścieżyna, choć mocno niewygodna: krze rozłożyste kąsają mię w bandaż i pod bandaż.
I druga jeszcze przeprawa dalej, na łączce, gdzie Koprowa Woda w kilka różnych rozpływa się strumieni, aby znów po jakimś czasie w jeden się potok połączyć. Tu — normalnie — ław nie ma, po kamyczkach się człek przemyka; ale dzisiaj ani myśleć o tym: woda kotłuje się i bluzga. Aliści leży wywrócony smrek, konarami w wodę pogrążon. Trzymając się przewieszonych jakichś