Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ziąb! Już za dziesięć minut grzebaliśmy się w oślizgłych maliniakach...
Wiatr szalonymi podmuchy zdaje się urągać naszej biedzie; zamieć kotłuje, że świata nie widać, choć to mrok dopiero... Wyraźnie zeszliśmy ze ścieżki i kwadrans, drugi, telepiemy się po kolana w śniegu.
— To może wróćmy do koliby? — rezygnuje towarzyszka.
— I to już nie jest łatwe w tej chwili. Ciemno zupełnie.
— No, jeśli mamy szukać, to już lepiej przed sobą, nie za sobą.
I wydaje się pannie Karusi, że już — już ścieżkę ma, ot, tam, przy skałkach. Idziemy ku „skałkom”, raczej czołgamy się, bo wicher stanąć nie pozwala. Kalwaria taka droga... Bo to nie zimowy, uczciwy, kopny śnieg, jeno ponawiewane przez wiatr lotne, suche, kaszkowate zaspy. W pocie czoła wygramoliłem się trochę na zbocze, ze ścieżką musiałem się już skrzyżować, nie widząc jej. Chcę się tedy cofnąć nieco, robię zręczny zwrot i — łomot! głową w jakąś dziurę między kamienie. Wstaję speszony, strząsając krew ze skaleczonej dłoni. Wtem panna Karusia zwiastuje, że trawę czuje pod śniegiem. Drżą mi kolana, ale podchodzę wyżej. Prawda, gęsta trawa pod śniegiem... Panna Karusia skrzydeł dostała: już kilkanaście metrów jest wyżej ode mnie. Ale cóż, psiakrew, na Walentkową w nocy będziemy szli? Naraz krótkie: „ach” — i jedzie p. Karusia w dół. Nie zrobiła sobie krzywdy,