Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ra, jak koleją przez Królewiany, zdecydowaliśmy się wrócić przez góry, doliną Cichą ku Liliowemu i przez nie na Halę. Najprostsza chyba droga; na 5 — 6 godzin oceniają ją przewodniki, no niechby 10 dla nas, to i tak na podwieczorek będziemy na Hali. Wiem, że podejście pod Liliowe — to nie po różach będzie droga, ale — podczołgamy się jakoś, choćby na czworakach — czasu dość...
Brrr... zimno! Krywań we mgle, ale okoliczne kopy trawiaste czyste tymczasem. A nuż się skutkiem chłodu pogoda utrzyma? Na razie nie ma się na co skarżyć; prędzej za to biegniemy, dumnie omijając nęcące maliny. Przejście jakieś przez potok: śmignęła zręcznie towarzyszka — nie gorszym przecie i ja: i takem sprawnie pojechał w skoku wyszlifowanymi gwoźdźmi bechera po kamieniu, że połowicą ciała, mierząc nadłuż, znalazłem się w wodzie. Na dzisiejszą temperaturę ta kąpiel w zimnym potoku — to w sam raz przyprawa!
O, skręt do Tomanowej! — zostawiamy go i lecimy, jak lecą zawrotnie godziny szczęścia... Ale co to? Czerwone znaki, które nas prowadziły dotąd, idą dalej na lewo, przez ławę, za potok jak gdyby w stronę Tomanowej. Czemu nie na prawo w Cichą? myć do Tomanowej interesu nie mamy... Sprawdza p. Karusia na jakiejś mizernej mapinie i ustala, że droga nasza idzie tu istotnie na prawo, przed potokiem; o to właśnie szło. Skręcamy i my.
Zaczął się odcinek, olaboga! — droga, jaką czarownice za króla Ćwieka na odpust jeździły: kakamienie i błoto, błoto i kamienie... Poznaję: to ten sam wspaniały odcinek, który... przed sześciu la-