Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dotarliśmy w pocie czoła pod skały szczytowe. Jenerał wziął się do liny, bo znalazło się parę interesujących posunięć na czarnych głazach graniowych. Zaduma jakaś owładnęła p. Zaruskim, gdyśmy już byli na grani. Czemu? — Śpiewnym swoim głosem odparł:
— Byłem kilka razy na Niżnich Rysach, ale — tu, tu nie byłem...
Wnet się rzecz wyjaśniła. Zwykle się tu chodzi na prawo od masywu góry, żlebem, biegnącym ku przełączce między wierzchołkami i, nie dochodząc do niej, skręca się łukiem w lewo; my zaś poszliśmy wprost pod skały szczytowe; wzięliśmy w ten sposób szczyt od północy; — może to... „pierwsze wyjście”?

Minęło już dobrze pół do czwartej, gdy stanęliśmy na wierzchołku — tak to my prędko chadzamy w familijnym kółku... Zostaliśmy mimo to dłużej, bo całość panoramy nieopisanie dziś piękna!
Zejście już, oczywiście, zwykłą drogą: doktorostwo tylko podjęli się wrócić konno granią po pozostawione przez gromadkę czekany i plecaki... Bogu tylko wiadomo, jak myśmy sypali z powrotem! — kurzyło się nam spod stóp, skały uciekały z drogi! Bądźmy zresztą skromni: nie tyle skały całe, ile kamienie, co jak stadka spłoszonych kuropatw furkały nam spod nóg... Przy skręcie na ścieżkę z Rysów podwieczorek, po czym ostatni etap dnia.
W różnych przesunięciach osobowych dążyliśmy na dół; stateczniejsze żywioły, ja niby z jenerałem, pozostaliśmy w tyle z miłą p. Cesią, niby