Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka była, że na gimnastykę się zapisuje zimą, a w przyszłym roku, no, to pokaże, jak się w górach chodzi... — brawo!
Świetnie zdały egzamin w tym uciążliwym dniu nasze panie. Czy nie mam racji, że zawsze we śnie i na jawie wołam: chapeaux bas przed niewiastami!
Kolacja w przybytku ukojenia do najwspanialszych nie należała, ale „za to” pompa jakaś jest tu niebywale pracowita: na jedną chwilę nie przestawała mącić ciszy nocnej. Dodać do tego wicher, co zerwał się koło północy i dudniał do rana, a będziemy mieli miarę wypoczynku po trudach pracowitego dnia. Tym ci wcześniej zaczęliśmy wstawać nazajutrz.
Ranek znów prześliczny; wiatr utopił się widać w stawie; to też z niemiłym zdziwieniem skonstatowałem desperacki zgoła spadek baromertu. Co z tego będzie?
Wybieramy się dzisiaj na drugi szczyt: na Niżnie Rysy. Poważny to numer w katalogu: drugi polski szczyt co do wysokości. P. Władysław tym razem zostaje, ma odpocząć i dopilnować, byśmy bigosu dobrego wieczorem dostali. Wychodzimy o pół do dziesiątej, — w las poszła wczorajsza nauka...
W słońcu, przy nieznacznym na razie wietrze, posuwamy się poważnie drogą na Rysy. Nie dochodząc do grzędy, skręcamy na lewo. Tu się zaczyna dość niemiłe pięcie bez drogi, to po piargu, to po trawkach, to po skałkach łatwych. Wiatr, jak rzekłem, złagodniał, ale formalne ma bziki: gwałtow-