Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

garderoby z żalu rozedrzeć za tą kostką magika, którą lekkomyślnie opuściłem w kamienie. Nie pomogła nawet latarka elektryczna, ofiarowana mi dobrotliwie przez żonę na pamiątkę przeżyć w lesie pod Żółtą Turnią.
Towarzysze moi są, oczywiście, jeszcze sprawniejsi, jeśli nie w spożywaniu, to w przyrządzaniu smakołyków. Ot, po trzeciej czy czwartej herbacie preparuje pan Jerzy na gorąco kompot z moreli suszonych. Jest to coś bajecznego w tej chwili; sądzę, że nawet na Olimpie żarłoczne bogi dałyby się tym znęcić, — taki aromat sycący bije z rondelka...
Czas płynął nam przy jedzeniu, chodzeniu po wodę, to znów myciu statków między daniami — bo jakże po kompocie morelowym smażyć w rondelku przedziwne „kabanosy” we własnym ich sosie? — Czas płynął, powtarzam, dość rączo, ale przecież od godziny 7-mej wieczorem do 5-tej rano jest bitych dziesięć godzin. Czym je wypełnić? Spróbowałem wesołych anegdotek o posmaku niewiele chudszym od sosu wspomnianych kabanosów, ale towarzystwo okazało się... za skromne — tak! Więc co? — a no kładę się spać! Co to znaczy? To znaczy, że zgasiwszy maszynkę, wciskam się jak najdalej pod sklepienie, kurczę się w sobie nieprawdopodobnie i udaję, że mi wygodnie. Wygodnie: na dwu — trzech kamieniach niedopasowanych do siebie wysokością i nie zsuniętych przy tym... Po tygodniu je czułem... Zimno zbyt nie jest; nie ma przede wszystkim wiatru; jest jednak kilka stopni niżej zera: nogi mi marzną, kręcę nimi, skułam, wyciągam, wreszcie wypukuję seriami po