Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi, bezwiednie czy świadomie, że każdy się z tym wysuwa naprzód, co w nim jest celniejsze... Korzystam z tych wszystkich uzdolnień, ja, mniejszego lotu ptaszę — — — co? niezły cynizm... — ptaszę na 90 kilo bez butów! Nie wydziwiajcie: jużem z tego zgubił 7 we dwa miesiące przez latanie; do końca sezonu snadnie w kanarka się mogę zmienić...
Tak tedy, panie Jerzy, w żleb na łeb! — wszak mówi Komarnicki, że to jest właśnie „najłatwiejsza i najprostsza droga na Czarny Szczyt” — bodaj on orzechy gryzł, gdy zęby kiedy straci! Naprawdę, idzie się na łeb! — przy tym kruche wszystko, jak zasady politykierów zawodowych... Zrazu idzie się dnem, wnet jednak: na boczek s’il vous plaît!
Znowu skręty liny furknęły koło uszu, p. Stanisław bloków szuka do asekuracji, zadanie nielada: wszystko ma tendencje mocno postępowe, — takie to psiarstwo lotne! Więc wypatruje cypelków praworządnych, czepia się nawet zmurszałych, połupanych bloków, — aż drżę czasem, czy to do diabła nie poleci; gdyby konserwatywny taki cypelek zdradził, nie wszyscy wrócilibyśmy do domu...
Pan Jerzy wyszedł na ściankę, bo żleb w tym miejscu nie puszcza, drapie się tam na prawo: psiakrew! ja mam tam iść? Ale to kilka kroków tylko: znowu żleb! Mgła jest zupełna: nic nie widać, co jest na dole. Płat śniegu od czasu do czasu łyska nam do oczu, będzie tam może lepiej, bo jakiś szerszy... Idziemy w ten sposób, że naprzód p. Jerzy, zaasekurowany, wynajduje drogę i staje w pewnym punkcie, potem ja do niego dochodzę, wreszcie linę ściąga p. Stanisław i na podwójnej