Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyste chwilami jak łza, — i granie, przepaścistymi płytami lecące w dół, — i kotły przeraźliwe ze śniegiem, — i kamiennym snem śpiące doliny, — wszystko! Możemy teraz od razu wziąć się do schodzenia, zwłaszcza, że zęby latają jak w febrze, zimny wiatr pokusy wywiewa, resztki ich wymraża mróz! Tak, czuć go w powietrzu, czuć w kończynach, widać na skałach. Widać, bo — oto — mgły harujące z wiatrem zawzięcie, poobmarzały po załomach i krawędziach skał. Najwzorzystsze festony, lambrekiny, czy jak tam... — na pół cala, na cal czasem grube, w postaci kwiatów i fontaziów pouczepiały się skał i czekają na całunki słońca. Strącam kilka takich ozdób czekanem, ale — cieplej się od tego nie robi.
Wionął wiatr, zdmuchnął mgły i, oto, mamy widok ku przełęczy, na którą dążymy, i ku poszarpańcom Papirusowym, widok — serdecznie mówię — fatalny! Przewodnik opowiada, że sprowadza tu na dół „eine breite gutgestufte Rinne”, bodajby autor na złote wesele taką rynną jechał! Może, do licha, za wcześnieśmy w nią skręcili i tym utrudnili sobie drogę, ale zejście pod zdechłym pieskiem, co się zwie, szczególnie stromy jest wylot na przełęcz. Naturalnie, lina w pełnym ruchu. Pierwszy idzie p. Jerzy, ja w środku, p. Stanisław nawiasy zamyka. Tutaj dopiero poznałem, a poznam niebawem jeszcze lepiej, co to za majster.
Zsunęliśmy się powolutku ze stromizny. Czynię na sobie wrażenie człowieka, co, niby wodę w naczyniu, własne życie w ręku niesie; potknij się tyl-