Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chrona Przyrody: trudna jest walka — z człowiekiem, wicie...
Stanęliśmy w schronisku i sakwy podróżne rozłożyli na łożach. Za wcześnie jeść jeszcze, a tym bardziej spać; puściliśmy się tedy na mały spacerek po szosie. Przed nami przecudne widoki: łamanie się świateł w skłębionych mgłach, co szczyty zajadle obsiadły... Co też będzie jutro? — czy rozleci się to na cztery wiatry? czy też za kołnierze nam spłynie? Zimno — brrr! — wracajmy na kolację! Rozgrzawszy się półlitrowym kilonkiem „czystej” — w schronisku to nie grzech — posiliwszy się za psie pieniądze, legliśmy spać. Długo dzwoniły nam w uszach braterskie toasty słowiańskie dwu strażników granicznych: to celnik czesko-słowacki i celnik nasz w dziesiątej pewnie już kolejce topili polityczne waśnie przeszłości, budowali przyszłość — naiwnie...
Nazajutrz niedziela, dzień ściętego przez namiętną żydówkę mojego patrona. Nie można powiedzieć, żeby było najlepiej na dworze. Chłodno i smętnie, ale deszcz uszanował nasze poczynania: powstrzymał się; czasem pokazywało się nawet dyskretnie słoneczko, z czego korzystając p. Jerzy sypał pośpiesznie fotografie. Droga do Jaworzyny — marzenie! malinki — delicje!
Znać niedzielę: całe szeregi niewiast dążą do kościoła. Wstąpiliśmy i my z p. Stanisławem, by się przekonać, jak lud się tu modli. Ksiądz słowacki, a może zgoła i czeski, odczytywał litanię, a lud polski odpowiadał mu. Rozumieli się wzajem — oczywiście — i rozumieliby się, gdyby obie strony w