Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i słońce zaczyna rzucać płochliwe spojrzenia, choć czym prędzej mruży zapłakane oczy... Iść wszakże — da się.
Aliści następuje rozdwojenie, rzecz tak naśladowania niegodna! Pan Jan i p. Konrad niesłychanie się zajęli naszym noworodkiem, panem Zdzisławem: trzeba, by Szmeksy obejrzał, trzeba, by... My nie! Pan Stanisław ma już marszrutę: pójdziemy we trzech przez Złomiska i z nich przez przełęcz koło Drąga do doliny Batyżowieckiej i do schroniska Śląskiego. Tamci nie chcą słuchać o niczym podobnym: pójdą też do Śląskiego, owszem, ale jak przyzwoici ludzie: elektryką do Szmeksu i stamtąd w górę, do doliny Wielickiej.
Na przekomarzaniach zeszło nam do dwunastej. Plan p. Stanisława wymaga około ośmiu godzin, a ściemnia się koło 7-ej: godzinę tedy będziemy iść po ciemku, ale to nie nieszczęście... Idziemy raźno, podziwiając obfitość wody w Zmarzłym potoku i jego szalony pęd: miejscami krzyczeć potrzeba, by się porozumieć, niby przy wodospadzie jakimś... Przy Zmarzłym Stawie dłuższy wypoczynek, gotowanie, fotografowanie, — tak, jak gdybyśmy nie przymierzając, o dwie godziny byli od celu. Zaczynam być w strachu: czy aby kompani odwrotu nie niosą w zanadrzu? Krzywdzę ich: rączo się zbierają do dalszej drogi, choć to już pono i 3-cia niedaleko... Kiedy my jednak zajdziemy? kiedy?
— Nie zdążymy przez Drąg, to skrócimy sobie drogę przez Stwolską — pociesza p. Staś. Ale chce mi się strasznie tego Drąga, bo godniejszy to może nabytek.