Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sności, dewastowanie lasów... Czech poza tym łapie chciwie obrywki do Prahy; my Słowacy, synowie tej ziemi, my drzewo tylko rąbiemy i na wagony ładujemy... Późno, późno się bronić.
I istotnie, gołe wierchy naokół; zniszczone lasy. Wdziera się człowiek na zbocza z kartofelkami, z owsikiem... Zagony inaczej, niż u nas planowane, i mądrzej: poziomo biegną po zboczach, poprzegradzane tarasami trawników i drzewek. W większych kompleksach przez środek takich pólek biegnie droga objazdowa do góry, tak, iż każdy gospodarz ma łatwy dostęp do swoich działek. Co kraj, to obyczaj. Ogólne wrażenie pozostaje takie, że ludność nie ma się czego wstydzić; wstydzić powinny się rządy. Dowlekliśmy się po niemądrych ceremoniach granicznych do Zakopanego. Toż ja się wyśpię tej nocy! — aha! Trafiłem, jak kulą w płot: już o 1-szej ściągnięto mnie z łóżka. Skandal się stał: dobra, miła, odważna mamusia zwrotnej Alinki — zgubiła się w górach!
— Jakto zgubiła się? gdzie? jak? kiedy?
Tłumaczenie mętne:
— A no, szliśmy razem, była, no i nie ma jej...
Calutką noc radziliśmy, to sami, to z pogotowiem, i skoro świt ruszyła pierwsza wyprawa ratownicza: córka z jednym z wyznawców nowego zakonu taterników-wspinaczów, p. Stefanem Jaroszem. Pogotowie miało wyjść niebawem.
Rzecz miała przebieg nie tyle tragiczny, co niemiły: pani Janina odbiła się od towarzystwa na Krzesanicy, gdyż jako osoba rozważna, nie chciała w zawadiacki, jak jej się zdawało, sposób zjeżdżać