Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczywiście, z tym się nie zdradziłem. I oto dlaczego noc w Brestowej długo zapamiętam!
Jak Wenus z piany, wyłoniła się i p. Eugenia z siana. Śniadanie otrzymaliśmy już, co się zwie, — tak w górę już poszły nasze papiery...
I zaczął się wymarzony pogodny dzień, który fatalną chlapaniną miał się skończyć. Do Zuberca poszliśmy pieszo, stamtąd dwanaście kilometrów przez piękne wsie Habówkę i Białypotok jechaliśmy bryczką, która wybijała obfite staccata po kamienistej drodze; wsiadłszy do pociągu w Podbieli, przez Twardoszyn, Trzcianę itd. dojechaliśmy do Nowego Targu, no i do Zakopanego. W Zubercu uszczknąłem po drodze „poważny szczyt”: Kiczerę. Jakiż inny, choć taki bliski, ten kraj słowacki! Wioski, przynajmniej te, które widziałem, czyściutkie, schludne, w kwiatach tonące, z domkami szczytem ku ulicy — jakże odbijają od naszej podhalańskiej nędzy! Porównajmy choćby z bliskim w błocie tonącym, rozrzuconym naszym Rogoźnikiem po drodze! Ciekawy szczegół tych wiosek słowackich: świątki, świątki i świątki, na domach, na drzewach, na słupach; pobożny to musi być kraj i wesoły, bo wszystkie te świętości bajecznie kolorowo wykonane w polichromii. Wesoły, na oko, ale jakże złupiony przez eksploatatorów kraj! Inteligentny nasz woźnica skarżył się tak mniej więcej:
— Cóż, Węgrzy jeszcze nas żydom zaprzedali; wszystkie lasy dokoła to własność spekulantów. Wywożenie drzewa — to nie handel nawet, co lud miejscowy bogaci, to wywożenie żydowskiej wła-