Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ducha, na raz światła zamigotały! mamy Brestową! Godzina już 9-ta pono; zwyż trzynastu godzin takiej drogi — to chyba dość!...
Królestwo, królestwo! za wodę, za jadło, za łóżko!! Pytające spojrzenia jakiejś jejmości i — niemiejemy niemal z przerażenia...
— Schronisko? mówi niechętnie — tu nie ma schroniska ani jedzenia; to leśniczówka, turystów tu się nie przyjmuje. Idźcie do Zuberca, sześć kilometrów tylko...
Tylko sześć kilometrów, psiakrew! tylko sześć? choćbyś strzelała, zatracona babo, nie ruszę się stąd! I pchamy się do gwarnej, rozświegotanej izby.
— Dobry wieczór, panie Czerwień! — mówię bezczelnie; pastuch na przełęczy tak tu gospodarza nazwał — dobry wieczór. Co słychać u pana? Ile to czasu nie widzieliśmy się!... (co prawda, nie widzieliśmy się nigdy).
— Dobry wieczór, a skąd wy?
Zaczęły się rekomendacje, których wynikiem było ofiarowanie nam, jako dobrym znajomym, noclegu na świeżym sianku w stodole. Czegoż więcej wymagać? z jedzeniem tylko gorzej: ale mamy jeszcze coś niecoś w plecakach, więc urządzamy sobie własną kolację; a gdyśmy ją jeszcze resztą wiśniówki skropili, w krainę nicości uleciały ślady udręczeń dzisiejszych...
Zapoznajemy się z otoczeniem; a otoczenie to ciekawe: Przede wszystkim przystojny chłopiec, Polak, student szkoły rolniczej; zajął się zaraz nami i podjął się konie nam ugodzić w Zubercu do