Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cóż dopiero mnie, szaraka! Królestwo za ogarek świecy, psiakrew!!! — ba, i za zapałkę!
I stało się, co się stać miało: utonąłem w lesie. Zrazu białe kamienie na błotach łyskały jakoś zbawczo; ale gdy ścieżka w mrocznych w dzień nawet ostępach, w zakosy przeszła, — zdechł pies! Wiedziałem z góry, w którym miejscu z niej zejdę: po przejściu korytowej takiej ławy na potoku, dziesięć minut od schroniska... A choć mało niesłychanie o honorze swoim taternickim trzymam, wyznam tu po ciemku: wstydziłem się wołać!
Z godzinę obijałem się o drzewa, kozły fikałem na kępkach, nasłuchiwałem, aż wreszcie zimnego jakiegoś węża namacałem ręką. Ten mnie uratował: była to rura wodociągowa schroniska. Za kilka chwil stanąłem w jego progach!
Do czarta pono byłem podobny: 17 godzin drogi, z których z osiem błądzenia i telepania się po nocy, bażanta nawet barwnych piór pozbawi, a cóż dopiero mnie, którym do bażanta, jak fiołek do rakowej zupy, podobny!
Kochająca żona już łzami oblała moją dygresję; pani Janina pod jej naciskiem już w Zakopanem podobno ekspedycję ratunkową formuje, choć nikt się tam pono ważnością sprawy, ani rusz, przejąć nie chciał. Kochany Płoński, który też na Hali się znalazł, z rozpaczy, że może mnie stracić, spać poszedł... Ba, ale i schronisko miało się czym denerwować: śmierć wionęła nad nim żałobą: przed paru godzinami właśnie pękło serce o kilkadziesiąt stąd kroków pewnemu turyście w powrocie ze Świ-