Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rzucam się już nieomal na oślep w górę. Toć jeśli to ramię jakieś, jakieś wycięcie, to musi gdzieś do masywu doprowadzać. Aby tylko puściło w górę, aby puściło!
Uderza nowa fala deszczu! Źle jest: denerwuję się; w uszach mi zaczyna dzwonić, błyski migocą mi w oczach; skronie pulsują jak w gorączce... Sensu nie ma: muszę ochłonąć! Kładę się na wznak na mokrej skale i deszczowi się oddaję na pastwę... Przysięgam sobie, że nie wstanę przed przyjściem do siebie, choćby mię piorun przygwoździć miał do skały! Świetna metoda: za kwadrans wstaję mokry, ale rześki i... zdobywczy. Trapi mię tylko, że nie rozumiem tu konfiguracji skał.
Co mię tak w mgle przeraziło przed chwilą, jaką ja „dolinę” widziałem, nie wiem do dzisiaj. Koszysta puszcza tu, widać, jakiś odbieg ku zachodowi, chociaż tego z daleka nie widać, bo zlewa się to pozornie z masywem; wytwarza się w ten sposób kocioł niby. Otóż opuściwszy się przedtem żlebem i biorąc w powrocie kierunek na prawo, wlazłem na to wyboczenie i zobaczyłem ten kocioł-dolinę. Zresztą, albo ja wiem: podwójna mgła gdy człeka omota, mgła prawdziwa i mgła z przedenerwowania, to i rzeczy nieistniejące można widzieć...
Nie warto już nawet — tłumaczę sobie — sprawdzać na mapie, którą mam utopioną gdzieś w plecaku. Jasne jest, że moje ramię u góry przypierać musi do masywu. Aby tylko puściło! aby puściło do góry! Na szczęście, puszcza jakoś do góry, idzie się znośnie, na prawo, na lewo, gdzie się da, aby dalej, aby wyżej! I — zwycięstwo! Mam ów punkt