Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się dwa zakapturzone rasowe jakieś łby. Na Boga, to głowy nie łby: to oni! Z wielkim współczuciem kiwamy głowami... Okazuje się jednak, że kombinacja jest całkiem krotochwilna: pierwszy deszcz złapał naszych śmiałków, gdy zaczynali pochód; przezornie tedy wleźli do jakiejś szpary i półtorej godziny w niej się śmieli, jedząc sardynki, że my mokniemy. Gdy deszcz ustał, opuścili kryjówkę i poszli prościutką drogą za nami; na dziesięć minut przed schroniskiem złapała ich dopiero ta druga ulewa i spreparowała do cna, a nie wszystko jedno, czy godzinę trzymać śledzia pod wodą, czy minut pięć?
Teraz na nas kolej się śmiać. Znalazłszy się razem, musieliśmy, oczywiście, znów ich ratować gliwajnem, za co w podzięce p. Stanisław wnet skomponował satyryczny wierszyk, na znaną z Wesela melodię:

Sekcja Miłośników Gór
Na Wysokiej poszła szczyt
Gdy szczyt zobaczyła
Nieco się speszyła
I z Wysokiej został, i z Wysokiej został
Myt...

Prawda zupełna: myt...
Kładziemy się spać z nadziejami na jutro. Ale noc nie usprawiedliwia nadziei: leje na dworze, czyli na polu, ku lepszemu zrozumieniu Galilei... Leje i rankiem, świata nie widać, mgła jak śmietana... Co robić? co robić? Żywioły małej wiary znalazły rozwiązanie: do Szczyrby i powrót do Zakopanego koleją... Brrr! Około jedenastej jednak przeciera się