Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o ileż trudniejsza teraz orientacja! Oczy na drugi plan zeszły, nosy muszą pracować. Na szczęście, nie zawiodły nas: w pół godziny byliśmy na przełęczy u Ciemniastej Turni.
Deszcz ustał. Słońce wyjrzało załzawionym okiem... Jeszcze płochliwe, jeszcze chmurkami, niby dzieweczka zapłakana, koszuliną oczy przesłania, ale już czuć, że rychło na umór śmiać się będzie, że „za górami” już niewczesna ta burza.
— Zjedlibyśmy co, panie Stanisławie? Coby pan tak na talerz zupy rakowej powiedział?
Chciałem zagadywać jakoś to choróbsko, co się zasadzało na biedaka, ale dziwnym a szczęśliwym trafem odżył mój pupil po przetrzepaniu deszczowym; czuje się, jak mówi, znacznie lepiej: nawet na wspomnienie zupy rakowej zastanowił się nieco. A ja w tej chwili, zamiast owej zupy — słuchajcie! — z pragnienia z mokrej czapki wodę wyciskam i z rydelka po kropli ją łapię! Cukierków coś trzy zostało jeszcze w kieszeni, ale gdyśmy się od panów Z. i L. dowiedzieli, że niczym nas poratować nie mogą, bo wszystko co mieli w kieszeniach, unicestwili na szczycie, cukierki te ostatnią stały się nadzieją na przypadek, gdyby... gdyby...
— Niech się pan nie wstydzi — kończy p. Stanisław — gdyby nam wypadło spędzić noc nad progami...
Wypowiedział wreszcie brzydkie słowo, które ołowiem mi mózg parzyło... Bo to już 6-ta, a ile nam drogi jeszcze zostało! — i właśnie te progi przeklęte na końcu; po ciemku wypadnie tam iść, czy