Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grzechy a czasem to nawet... — co? co? — jazda na dół!
Powrót obrałem już nieco mędrszy: po co mamy tańcować tu u góry na tych kamieniach-podrygałach? Idźmy sobie szparą przyskalną, tam koło śnieżku, co go jeszcze słońce roztkliwić nie zdołało — ot, tak, tak...
U Teryego stanęliśmy oczywiście dość wcześnie, goście dolinkowi z podgórza, zjadłszy obiad, już odciągnęli byli, szczury górskie jeszcze nie ściągnęły z powrotem, — słowem, pustki. Odpoczywaliśmy tedy setnie. Uprzejmy gospodarz malował na wesoło historię dwojga jakichś turystów. Przyszli trochę kwaśni, nad wieczorem wczoraj; pan był ponury, panienka kaprysiła: do mamy chciała; skarżyła się na ból głowy, gorączką pałały jej oczy. Starszy pan zaambarasowany był niezwykle: chciał pomagać, a nie umiał; lekarza jakiegoś znalazł między turystami, aby opukać panienkę; ta jednak stanowczo się temu oparła, wskutek czego zzieleniał pan z rozpaczy. Zaczęły się targi, łez pono nieco pociekło, aż dobroczynna noc ukoiła strapienia. Rankiem, panience nie było jeszcze lepiej, zadecydował więc ponury pan, że trzeba czym prędzej drzeć do Różanki i przez Żdżar odwieźć panienkę — do mamy. Tak się też i stało.
Domyślny p. Stanisław, rzucał przypuszczenia, czy to przypadkiem nie nasi znajomi ci państwo? Wątpię... Mimo to, dobrze, że przemknęliśmy się jakoś zręcznie, idąc rankiem doliną, i nie spotkali nikogo, bo kto wie, czy gdybyśmy się nawinęli tej dwójce właśnie, kalectwem dla którego z nas rzecz-