Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Proszę pana... — słyszę, — i wypieszczona rączka pani Janiny dała znak rezygnacji...
— Nie pieść się, mamusiu! — mówi Alinka, co ty chcesz od tej drogi?
Młode pokolenie wstydu Tatrom nie przyniesie... Nie skończyło się taternictwo na Was, o, Zasłużeni!
W pewnym momencie najspokojniej nasza Alinka schodzi sobie na zlodowaciałą skorupę śniegu, bez kijka nawet, boć go nie ma. Nigdy z kobietami tak nie gadam, jakem tu gadał. Wróciła zdziwiona, że ja i tak potrafię... Jedno potknięcie się tutaj w takim uzbrojeniu zniosłoby panienkę na dół. Mamusia za to poważnie, rozważnie, rzekłbym z nabożeństwem posuwa się w górę. Czuję, że nerwy napina: o córkę niespokojna...
— Alinko — przestrzega — rób absolutnie wszystko, czego chce p. Rzewnicki!
Bagatela....
Uuuu! coraz lepiej! Ściana śnieżna oddala się od jako tako możliwych stąpnięć w skale; płat odtopniał tu od dołu, choć parę mu metrów grubości zostało; formuje czarny grób pod sobą; woda tam szemrze w tej piwnicy; czub płatu bardziej do skały przegięty, ale jakoś wygórował w stosunku do stąpnięć kamiennych. Krótko mówiąc, znajdujemy się w tej chwili nad obskurną dziurą, do której zejść nie podobna, bo zsunęłoby się w wodę pod śnieżny baldachim; a że lewą nogę trudno na piętrze zostawić, gdy się prawą ma na parterze, więc w boku płatu zaczynam kuć teraz wgłębienia na stopy. Tylko, że ten bok, to nie bok właściwie, ale już raczej skośny spód uciekającego w lewo płatu.