tym, bo powszechna to jest choroba w Zakopanem: zupełnie się nie dba o gości-skałogryzów. Te lotne ptaki, co wolą wycieczki od obiadów pensjonatowych, to żywioł, który się toleruje, no, bo jakżeż? — toć i chorobę się czasem znosi... Więc... choć mierzić im życie! Dlatego to taternicy czynni wolą unikać pensjonatów. Mutatis mutandis dotyczy to i sklepów letniej stolicy: nie śpieszą się obsłużyć wczesnych gości.
Ponieważ te rozważania nie wywarły żadnego wpływu na pośpiech, skwitowały panie ze śniadania, powetujemy to sobie w Strążyskiej.
Dolina rankiem — marzenie. Błota trochę jest, ale dobre słońce, które już całkowicie wyjrzało z chmur, lubieżnie pieści się z trawami, wysysając z nich wilgoć...
Porzućmy żmudną, jak zawsze, Warzęchę i pakujmy się, zgodnie z monografią Giewontu mistrza Zaruskiego, do „żlebiku na lewo, z którego wysypuje się piarg”. Nowy, ukryty jakiś świat, ukazuje się oczom! Dostęp atoli do niego po gzymsikach broniącej się skały, nie smakuje gromadce, o nie!
— Tych kilka kroków za całą Świnicę starczy! — wyrywa się komuś. Uwaga zupełnie słuszna.
Skręt na prawo i — w górę! Pniemy się stromo przez obfite, rosą nasiąkłe trawy. Żleb prezentuje się dzisiaj o ileż poważniej, niż przed pięciu laty, kiedy tu byłem: od samego dołu śniegiem zawalony. Przeciągnęły nam się oblicza. Ale co robić? — szturmujemy.