Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja się, proszę pana, nigdy niczego nie boję.
Bo i prawda, czegoż miałaby się bać? W górach obowiązuje inna etykieta i etyka jest inna: odmienne tu podniety rządzą duszami. Napewno, wolne niekontrolowane przez nikogo przestrzenie pustaci kamiennych, a choćby i kobierce zieleni, mniej są tutaj niebezpieczne w pewnych kierunkach od zamkniętych buduarów ludzi dolskich. Prawda, mężczyzna — to stwór dziki, napastliwy, głodny... to też na nizinach, gdzie prawu natarcia przeciwstawia się równie mocne prawo odporu, — łasy on jest na frykasy. Inaczej w górach: tu kobieta może przeciwstawić mu tylko wolę, a czasem słabość swoją; w takich warunkach, już nie rycerskość nawet, ale choćby dobry smak towarzyski nie pozwala mężczyźnie wyzyskiwać sytuacji. Nie lękajcie się przeto piękne panie, w górach o siebie! Chyba, chyba gdyby która z was, co jest, oczywiście mało prawdopodobne, upoważniła do czego, — wtedy, ha, niech zamknie oczy anioł-dozorca! Są wyjątki wszędzie, prawda, — ale „wyjątki” to częściej na jazz-bandy chadzają, niż w góry — to pewna!
Wiedziała o tym pana Marysia i dlatego tak bez obawy zaproponowała mi spacer — w ścisłym kółeczku; termin ustalamy na pojutrze.
Niecierpliwym krokiem mierzę „pojutrze” placyk przed pocztą: tam bowiem wyznaczony punkt spotkania. Pięć minut jeszcze do terminu, trzy, dwie, jedna... — jest panna Marysia! Niby jutrzenka cała... — ale nie zaczynajmy od tego końca. Widzę na razie pięknego chłoptaska w pełnej zbroi wycieczkowej, który jak gdyby rad był, że ktoś tam nie-