Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chał utyskuje, że palców już w becherach nie czuje! czy tylko on zresztą? Mróz tu panuje napewno, jestem skromny: określani temperaturę na -2° C. Ale nie mróz jest przykry, tylko wiatr; wiatr, co zamiata w tej chwili czymś pośrednim między deszczem, a śniegiem. Okrybidy nasze już całe białe od szronu.
Wspaniale wygląda p. Felicjan: na palto cywilne, ot, taką sobie jesionkę pospolitą, wdział moją wiatrówkę z kapturem. Kubek w kubek matejkowski Bolesław Wstydliwy; jeno, że tamten, acz ślamazara, kołpak miał żelazny, ten zaś — kaptur gumowy, choć taki pływak wspaniały... Tak to się czasy zmieniają et nos mutamur in illis.
Nie wytrzymał Sędziuk: dorymował do Bolesława Wstydliwego Jana Bezwstydnego, czyli niby mnie; odciąłem mu się Michałem Kędzierzawym, ile że mąż ten zgubił już dawno czuprynę w wędrówce życiowej.
Tak tośmy się przekomarzali swawolnie, gdy mokry śnieg sypał od góry, ziębił od dołu, a wiatr nim zamiatał siarczyście. Dochodzimy do trzeciego etapu: do skał. Mimo mrozu, woda szoruje strumieniami na dół i w oczy nam chlusta; snadź mokrzyśmy za mało jeszcze...
— Baczność! klamry! — Dotykam pierwszej: parzy! rdzawi przy tym palce niemiłosiernie. Wicher spycha formalnie ze skał! Jak baran do boju człek głowę musi nadstawiać! — oczy wprost zapylone śniegiem. Są tu gdzieś niby znaki, ułatwiające manewry po skale, ale schowane teraz misternie w pu-