Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dole. Zeszliśmy więc na śniadanie a zarazem i obiad. Pani Eugenia, jak rydz świeża, żadnego śladu cierpienia na twarzy; nie mówiłem, że łgał cynicznie ten kochany mimo wszystko Michał?
Coś — coś jak gdyby zaczęło się przejaśniać; rzuciłem nawet luźną propozycję, czyby się po obiedzie na Żabi Szczyt nie wybrać? Ale nim do leguminy doszło, znów fale deszczu topiły świat! A więc... prześpimy się — dobrze?
Do 5-tej przeszło spałem, jak zabity. Zniecierpliwiony p. Felicjan spędził mię wreszcie; a ważną miał nowinę: deszcz ustał.
— Zwycięstwo! A gdzież tamci?
— Ha, pan Michał w piecu pali, a małżonka już od godziny poszła ku Rysom gdzieś...
Wściekły byłem, żem zaspał; ale zintrygowała mię ta eskapada: a nuż jeszcze jaką zdobycz samodzielną przyniesie? W odwet pociągam również incognito szczęśliwego narzeczonego na spacer: niech ma temat na jutro do listu. Poszliśmy ku Roztoce. Bajeczne wprost scenarium! Południe smutne jeszcze, ale północ czysta, jak łza dziewczęcego oka, — kontrast aż krzyczy... Zapada tam gdzieś słońce za lasem; lekko różowawe refleksy znaczą się na górnych partiach Szerokiej Jaworzyńskiej, Zielonej... Pogoda jutro murrrowana! Obejrzawszy zawsze imponujący most, obrzuciwszy miłosnym okiem Wodogrzmoty, wracamy.
Mrok już zapadł zupełny; aż się boję, czy nie zaświecą w nim tryumfem urągliwe, choć tak łagodne zazwyczaj, oczy pani Eugenii, — tryumfem nowego jakiego nabytku... Ale nie przyszło do wyjaśnień.