Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Michał czekał na stacji, gdyśmy stanęli u kresu podróży. Zniósłszy tymczasem do niego swoje „kawałki” i zrobiwszy staranną selekcję, co ma iść do plecaków, a co może zostać, ruszamy w parę godzin po przyjeździe na Halę; gospodarstwo jadą wprost jutro do Morskiego Oka: albo się jest burżujem, albo się nim nie jest...
Mój p. Felicjan na pytanie, czy wycieczkował już kiedy, z dobrą miną odpowiada:
— Tak, niby: po Kijowie trochę...
Uuu! — widzę: srogi taternik! I tak — oto — odrazu ciekawą będzie miał wycieczkę... Mój Boże, o ileż mnie szło oporniej, gdy w roku dziewięćset piątym zaczynałem karierę! Sam jeden z Eliaszem pod pachą myszkowałem po dolinkach; elita taternicka wtedy szanowała się jeszcze, fara była chuda, żeby o przewodniku żywym pomyśleć... To też w drugim dopiero sezonie na Świnicę i Kozi, a w trzecim — na Rysy dotarłem... To nie to, co dzisiaj, gdy Tatry się tak zdemokratyzowały, że niemowlęta drą od razu na Garłuch! Ta trudność zdobywania — jednym więcej powabem wtedy była... Opowiadam towarzyszowi różne dziwy o górach i z przyjemnością widzę, że wdzięcznego mam słuchacza. Jego wzruszeniami się wzruszam... Ta to właściwość wżywania się w odczucia olśnionych świeżych adeptów górskiego kultu sprawiła, że słabość miałem zawsze do wodzenia maluczkich chociażby po dolinkach; a że w tych kołach zawsze było więcej niewieściego żywiołu, nie dziw: chłopak łatwiej może się po drodze przyczepić do kogo, znajomość zrobić, — kobiecie trudniej to przychodzi: balastem jest ona,