Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znów za daleko, jak niegdyś z panem Janem Jaroszyńskim — cośmy to z Żabiego Niżniego wprost do Morskiego Oka zeszli!
— Trzymać się górą! — nie pchać się w żleby za wcześnie, bo pourywane! — wołałem za p. K. na odchodnym; pamiętałem, że do znudzenia trzeba iść poziomo, zanim na dół się skręci; ale co innego jest teoretyzować, a co innego teorię w czyn wcielać na głodno i po ciemku! Słowem, mimo tryumfu pod Lalką, cienko nucić zaczynam. Zwierzyłem się z tym pannie Jadwidze, lekko napomknąwszy, że właściwie tośmy tu... do brzasku poczekać powinni....
— Jam gotowa — odpowiada. — Ale w takim razie szkoda tamtych wysiłków... Ma rację: szkoda; i westchnąłem smętnie...
— Wie pan, na złość chodźmy dalej! w dzień; to byle kto chodzić potrafi... Nie podziwiać tupetu? Wiem, że rezolutność młodych panienek przewyższa czasem o niebo siłę ich argumentacji, ale oprzeszże się, Ajaksie, takiej odwadze niewieściej?
Skomenderowałem: odjazd!
Lecimy dziarsko kwadrans, drugi... Turniczki migają nam tylko. Ciemnica w tej chwili niepokalana: godzin już na zegarku nie rozróżniam. Ale jeszcze troszeczkę, a coś gdzieś zaczyna majaczeć; słabiutkie to refleksy księżyca, który — hen — za górami gdzieś się tam pewno podnosi... Ale mrugnął figlarz widać tylko okiem, bo znów nieprzenikniona ciemnia, w której rysuje się teraz w dole coś jakby plama, czarniejsza jeszcze od czarnej onej nocy. Domyślam się w tej plamie zwierciadła Stawu