Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łeb! Sam rym ten męski dokładnie rzecz charakteryzuje.
Towarzyszka imponuje mi wprost: niewiasta ta po raz pierwszy w życiu jest na szczytowej wycieczce; dotychczas dolinki tylko obrabiała; a jednak idzie śmiało, sprawnie, bodaj nawet łatwiej ode mnie bierze trudności... Cóż? — młodość...
Półka wyprowadza nas na przełęcz Białczańską Wyżnią, — jesteśmy już w domu: pół godziny na szczyt; droga zupełnie łatwa. Zostawiamy plecaki pod głazami szczytowymi i wydostajemy się ku żerdce.
Morze szczytów dookoła! Kto lubi górski, skalny krajobraz, tu go ma! Poemat cały z kamieni!
Godzina pół do piątej: prawdomówność przewodników zdumiewająca! Dla kogo oni je piszą! Czy o biegi na przełaj im idzie?
Na szczycie wiatr! Przewiał nas też wkrótce i jużbyśmy zeszli zapewne, gdyby nie dwaj oficerowie, którzy z Żabiego Mnicha tu dążą. Było ich tam czterech, ale dwu zawróciło od przełęczy na dół. Zapoznajemy się i uwieczniamy na wspólnym bilecie wizytowym. Sądziłem, że wrócimy razem, ale to wyścigowcy: na Niżne Rysy chcą jeszcze „wstąpić”. Do widzenia!
Bierzemy się do odwrotu i my. Dzięki niezwykłej mej spostrzegawczości, plecaków nie szukałem nawet pół godziny. Tem ci prędzej biegniemy ku Białczańskiej, bawiąc się na koszt własny.
No, ale rzeczy zabawne się skończyły; zaczyna się inna pouczająca w miarę historia. Rzecz ta jest w dwu odsłonach. Oto pierwsza: