Strona:Jan Biliński-Nauczanie języka polskiego.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

je czytać. Niech do młodej duszy przemawia tylko autor, niech nauczyciel ze swem szarem słowem nie wchodzi między młodzież a autora, niech lekcje, poświęcone lekturze rzeczy pięknych, będą lekcjami czystego przeżywania i niezmąconego nastroju; wszystko, co nauczyciel doda, jest wręcz szkodliwe.
Jest to stanowisko niewątpliwie przesadne, które mogłoby tylko w jednym wypadku być słuszne, jeżeli mianowicie nauczyciel sam nie czuje świętości piękna, jeżeli przystępując do takiego utworu, nie czuje w sobie nastroju mówiącego „zdejm obuwie z nóg twoich, albowiem miejsce, na którem stoisz, święte jest“. Taki naprawdę lepiej zrobi, jeżeli nie będzie się dotykał swemi ciężkiemi, niezgrabnemi łapami rzeczy tak misternej i zwiewnej, jak utwór piękna.[1] W takich wypadkach naprawdę jest lepiej, jeżeli się młodą duszę pozostawi samej sobie, jeżeli będzie na nią bezwiednie i nieświadomie działał czar poety, zamiast żeby pod przewodnictwem Wagnera znajdowała w utworze dżdżownice. Ale też taki nauczyciel nie powinien uczyć polskiego!

Pomoc nauczyciela jest konieczna, autorowie bowiem nie piszą dla dzieci, następnie nauczanie jest wychowywaniem, a więc świadomem rozwijaniem pewnych właściwości psychicznych, co drogą bierną bez stałej asystencji jednostki oświeconej, prowadzącej i wtajemniczającej trudno osiągnąć; każdy utwór zakłada pewien ton duchowy, pewien zapas wyobrażeń, które dorosły musi sobie nieraz dopiero na pamięć przywołać, uświadomić, a któremi młody może nie rozporządzać. Każdy utwór ma swoją specyficzną fizjognomję, swoisty koloryt,

  1. Wiem o takich, którzy nie mogą zrozumieć, że “Panu Tadeuszowi“ należy poświęcić kilka miesięcy, oni załatwiają się z nim w jednym miesiącu, bo co tam jest? Tadeusz letkiewicz a Zosia głupia gęś! (autentyczne.)