Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jego życie — to znaczy świat wszystek, przepadający dlań w chwili śmiertelnego powiek zawarcia i czarownie bytujący, gdy to powieki oczu nie przykryły. By wola serdeczna ofiary wzniosła się ponad instynkt, by nie dopuściła do rozkaźnego głosu świadomości, prowadzącej skrupulatnie buchalterję zysków i strat, na to chyba trzeba być Polakiem. Muszę się przyznać, że mimo wyrzeczenia się powszedniego, powszechnego zażywania rozkoszy, czuję, jak moja chuda garść suchotnicza tęskni. Chciałaby uścisnąć rękojeść broni. Ha, haha! Polak ucałuje każdą rękę, która mu broń poda, Polak zwróci tę broń z pasją bez przykładu przeciw każdemu, kto jego woli serdecznej... Cóż, jeśli się ośmielę twierdzić, że i przeciw Polakowi. Polak, Klemens Grudowski chyba się nie myli, tem bardziej, gdy sądzi po sobie. Jeszcze jedno wyrzeczenie się na szerokiej drodze do śmierci. Hola! Poco ten galop wyciągnięty! Zdążymy zawsze. Bez miłości i broni jedzie się znacznie wolniej i dłużej. Zdaje mi się, że żyjącym o to idzie najbardziej! Eh! Miałem się kłaść spać najpóźniej o dziesiątej, a tu już druga!
Klemens wsunął się pod kołdrę, skąd niedawno uciekł wystraszony kapitan Safonow. Aż do szarówki, dzień zwiastującej, nie mógł zasnąć. Wyobraźnia mimo, iż głuche huczenie armat oddawna ustało, rozciągała jego myśli po równinach wielkich, czemś zaledwie uchwytnem, międzyborskie pola przypominających.