Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tak, jakby Ruś wielką sławiły wiernie, aże serce raduje się. Cudna była ta noc, oj cudna!
— Pan musi być poetą! — zauważył Klemens ze świetnie utajoną ironią.
— Tak, panie! Choć ja właściwie w cywilu urzędnikiem pałaty był, ale duszą ja artystą, poetą był zawsze czy w skarbowej pałacie, czy na wojnie, zawsze! Ale niech pan słucha na hańbę Niemcom. Od tej nocy, oni musieli się przez swoich szpionów dowiedzieć, kto ja taki, bo już mi, panie, od tej cudownej lermontowskiej nocy spokoju nie dali. Wszyscy na mnie. Gdzie, panie, nogą stąpił, tam zaraz, jakby z pod ziemi wyrastali na mnie. W polu, w lesie, na drodze, wszędzie. Tchórzem nie jestem, ale ginąć dlatego, że się oni razem ze swoimi generałami na mnie zawzięli, to ja nie mogę.
— Oczywiście! — potwierdził Klemens, patrząc zpodełba na kapitana Safonowa.
— Bez próżnego wyścibiania nosa poza bramę domu — filozofował w duchu Grudowski — można posiadać w klitce kawalerskiej zastawionej treścią i ciekawością naszego istnienia, łaskawem losu zrządzeniem, pożywienie dla tego istnienia całkiem rozmaite i zupełnie obfite, i pomyśleć, że pan Klemens Grudowski mógłby, zapukawszy do sąsiadki z lewej strony nawiązać z nią romans; że następnie zwykłą, rzeczy koleją ściągnąć na siebie czułą i nader troskliwą opiekę starszej damy, nareszcie „zasadniczo zrozumianej“ przez mężczyznę i poznać czyjeś życie zawsze ciekawe. Uprzytomnić sobie również, że pan Klemens Grudowski, dzięki wąskiej szczelinie w drzwiach, ze świadka,