Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, nie pozwolę!...
— Pani strzelała, prawda? — zapytał Klemens umyślnie ściszonym głosem.
To pytanie cofnęło, wepchnęło wstecz pnące się na usta Heleny słowa oburzenia i zdziwienia. Pamięć znagła rozogniona, wyobrażenie życia zerwanego i znowu siłą nieznaną nawiązanego i ta noc, niby szczyt trudami nadludzkiemi zdobyty, szczyt, z którego, zdawało się jej, nie było już nijakiego zejścia — zaklęły Helenę w bezruch zupełny.
Wola wszystka stajała.
Nie odpowiedziała Klemensowi słowem żadnem, mówiła mu zato zakłopotaniem bezradnem swoich docna osmętniałych oczu, powolnością i pokorą duchowego bezwładu.
Grudowski szukał słów najbardziej dla niej w tej chwili przystępnych i zrozumiałych, nie mogąc ich jednak znaleźć — milczał.
Milczeli oboje czas długi — póki nie minęła w nich wszystka nagłość wrażeń, póki nie wzięła serca Heleny w posiadanie moc obojętności przedziwnie dobroczynnej.
Obolała, zmęczona wpatrzyła się w Klemensa szeroko bardzo rozwartemi oczyma, pytając spojrzeniem zalęknionego dziecka:
Kto jest i czego chce od niej?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Klemens z umysłu nie przerwał milczenia i wyszedł.
Niby zbłąkana w nocny czas zadymki śnieżnej zakuliła się w resztę ciepła potyranego życia. Nie-