Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Patrzenia żywe małej przezroczystej szybki rozedrgały febrycznie na chwilę ręce Heleny i zamgliły oparem cuchnącym z nad kanałów życia jej wolę. Zupełnie bezwiednie przerwała pracę przy opatrunku, ręce jej opadły wzdłuż ciała, zapadła się cała w krwawiącej zadumie.
— Aaa... — przerwał Seweryn ciąg jej bolesnego zamyślenia. — Obmyj ranę. Piecze jeszcze ścierwo, piecze śmierdzące! — zakrzywione palce rannego wyszarpywały całe jedwabiste promienie jej włosów.
— Cicho, jedyny mój, zaraz.
— Zaraz, zaraz! Smród cię dusi, musisz odpocząć, prawda?
— Sewuś, kochany, dlaczego tak... — jako odpowiedź złożyła na obnażonej gnijącej ranie długi pocałunek, poczem z dawną energją zabrała się do rozpoczętej pracy.
— Nie ściskaj tak, za mocno, psiakrew, za mocno gniecie! — jęczał Seweryn.
W przedziale zrobiło się nagle prawie że ciemno. Pociąg wjeżdżał na stację. Do przedziału, w którym leżał Witan, co chwila otwierały się drzwi, wsuwała się z pośpiechem czyjaś, jakby wystraszona, naglona pośpiechem głowa. Każda jednak z zaglądających, widząc rannego, cofała się gwałtownie z niemym szacunkiem i drzwi zatrzaskiwały się zpowrotem.
Po skończeniu opatrunku Helena nakryła rannego pledem, następnie wyjęła z jego ręki pęk wyrwanych włosów i wyrzuciła je przez okno.
Znużony, wyczerpany przez ból Witan leżał bez poruszenia, z szeroko otwartemi oczyma, zapatrzo-