Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

białego bzu. Nieopodal stał jej wytworny opiekun. Seweryn odgadł, że dziewczynka chce mu doręczyć kupione umyślnie dla niego kwiaty. Mrowie przepełzło wzdłuż kalekiego ciała. Pierwszy raz bezwzględna świadomość załomotała w czaszkę, jednocześnie wparło się w serce uczucie, że oto ktoś zbliża mu do piersi ostrą, długą igłę, od której ciało jego zwolna się odchyla, podczas gdy jedna pozostała bezwładna ręka gotowa jest sięgnąć po kwiaty. W chwili wewnętrznego zmagania się uczucia godności, właściwego każdemu zdrowemu i całemu człowiekowi, u Seweryna zaś wspomnienie owej godności z potrzebą niewinnego, jak te kwiaty białego bzu, współczucia, oczy jego pochwyciły znak nieubłaganego wyroku: kiedy nieznajoma dziewczynka stanęła między nim a Heleną białe kiście kwiatów zadrżały. Ciemne, czyste, lecz bardzo osmucone oczy dziewczynki zajrzały w oczy Heleny z nie dającem się wypowiedzieć zachwytem, jakgdyby wejrzały w głąb rozwartej tajemnicy cudu niebios, poczem opadły bezsilne, niby zranione na ziemię — na kalekie ciało Seweryna. Ręce trzymające kwiaty zawahały się, wreszcie pospiesznie złożyły wielki bukiet na piersiach rannego. Niby tłumacząc swój czyn miłosierdzia, dziewczynka westchnęła, odchodząc rzuciła na dziękującą Helenę ostatnie spojrzenie swoich przeczystych oczu, przepełnionych bolesną, bezradną litością. Przez zmęczone oczy Witana do krwi, do mózgu maleńkiemi kropelkami zaczął się wsączać zwolna, ale nieubłaganie trujący jad.
Z bardzo daleka było widać białe kity bzu na granatowym szynelu.