Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto? może ja? Nachyl głowę! — wyjęła z torebki podróżny grzebyk i zaczęła rozczesywać, naprawdę poczochraną czuprynę, uczesaną zwichrzyła palcami, przyciągnęła do siebie i zaczęła pokrywać pocałunkami.
— Patrzą na nas! — szepnął z uśmiechem mężczyzna, wskazując oczyma Helenę.
— Czy pani pozwoli? — zapytała Helenę młoda towarzyszka wojskowego, wstając i zapuszczając na połowę lampy zieloną zasłonę.
Mrok skrył rozbawioną parę. Helenie zdawało się, że jaskrawe światło, tylko ją w owej chwili oświetlające, obnaża przed nieznajomymi całą treść obecnych jej marzeń, tak wyraźnych, jak rozkoszne, fizyczne przeżycia. Zaczęła tedy pokolei, jedno po drugiem ważyć szczególnie i spychać w tajone głębie odczuwania.
Jęła wywoływać ze skarbca pamięci przez czas omglone kształty i znaki swojego, zdawało jej się, odwiecznego kochania. Jego ręce twarde na wypukłościach palców, sinawo-czerwone, jakby odmrożone, szerokie dłonie... bardzo szerokie — pamięta. Dreszcz rozpełzł się po całem ciele mową osobliwą, rozkoszną. Pogrążyły się ciało i dusza w jakowemś zaśnieniu cudownem — w poczuciu bliskiego, nieuniknionego szczęścia.
— Oh, jak teraz dobrze w Biarritz! — posłyszała wykrzyk młodej kobiety, mrokiem zasłoniętej. Narzuciło się z serca wargom Heleny pytanie, niby radosna odpowiedź na radość nieznajomej: czy naprawdę