Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwykłego, jako dym kadzidlany ku niebieskim stropom ciągnący mija wszystką ciężkość i stałość ciał naziemnych. Nie jadła nic od przyjazdu. Nocą w pokoju hotelowym przesuwała wstecz sekundy i minuty pokutnego różańca, marząc, teraz zupełnie losowi powolna, o chwili czekanej snem jawy i jawą snu.
Nazajutrz pierwsza stanęła w Centralnem Biurze Wojskowem. Jakaś starsza pani w żałobie zaprowadzała ją na drugie piętro wielkiego gmachu, gdzie mieścił się wydział informacyjny. Woźny przy drzwiach wręczył jej znaczek z liczbą porządkową. Słyszała co pewien czas cichy, ochrypły głos kobiety, wywołującej z oczekującego tłumu jakąś postać zaopatrzoną w numer kolejny. Do sali poczęli napływać coraz to nowi ludzie, wszyscy zatroskani, jakby odciągnięci od życia i ustawieni na jego stromem, opuszczonem zboczu.
— Czy wszyscy pozostali z soboty już załatwieni? — rozległ się donośny głos woźnego.
— Wszyscy? — spytał głos kobiecy.
— Numer pierwszy, proszę! — huknął woźny.
Do barjery zaczęła się przedzierać przez tłum kilkonastoletnia dziewczynka z małym chłopcem, najwidoczniej młodszym bratem.
— Paweł Delmas ze stoośmnastego? — posłyszała Helena.
— Ojciec panienki? — zapytał głos ochrypły kobiety-urzędniczki, zasłoniętej przez oczekujących.
— Tak, tatuś! — potwierdził głosik cienki i drżący.
Chwila ciszy.
— Dotychczas niema wiadomości, proszę przyjść