Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Soupe“ została wylaną na łąkę, co podwoiło, zwykle tam panującą wilgoć.
Drugiem daniem było mięso bez smaku, gotowane łyko nieustępliwie twarde, wojenne mięso nie do zgryzienia i nie do pokrajania... łyżką.
Po „śniadaniu“ poszliśmy do Bayonny.
Po obnażonych głowach poznawano w nas wolontarjuszów, dla których wszystko było otworem, wszystko za pół ceny.
Piękne Bayonki śniadolice i czarnookie wskazywały sobie wzajem ochotników lekkiem trąceniem łokcia i szeptem „Voilà les volontaires polonais, regarde, comme ils sont gentills“.
Czego byśmy nie zrobili wówczas dla Francji, dla tych wszystkich, którzy nas szczerą witali serdecznością?!
Cały dzień spędziliśmy w stolicy Basków.
Późnym wieczorem wracaliśmy oddzielnemi grupami do naszych tymczasowych koszar. Zdala już dochodziły nas wesołe śpiewy kolegów.
Naprzeciwko baraków po drugiej stronie szerokiej drogi w małym murowanym domku mieściła się kawiarnia, gdzie później spędzaliśmy większość chwil wolnych i wszystkie wieczory.
Właścicielem owej kawiarni był gruby niski Bask, którego zastępowała, z głosem, we wszystkich sprawach, decydującym, córka jego, młoda przystojna, o nieznanem dla nas nazwisku — panna Wiktorja, przezwana przez nas już pierwszego dnia Wiktorynką.
U niej spędziliśmy długi wieczór, pierwszy wieczór żołnierski, pełen beztroski, zapału i niezliczonych pytań bojowych zwróconych do naszej władzy w osobie jednego sierżanta i dwóch kapralów.
Po północy dopiero wróciliśmy do baraku.
Dzięki wyobraźni naszej, w której zupełnie nie zostawiliśmy miejsca na długie ćwiczenia, czekaliśmy wciąż na jakąś pobudkę, która nas zupełnie nieprzygotowanych, nawet jeszcze nieprzebranych, wezwie do walki.