Strona:Jan Łada - Ostatnia msza.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiszącą w środku prezbiteryum — i gasi w niej światło.
Jęk jeden wielki i lament urwany zaraz rozlega się po kościele.
Żegnaj nam, żegnaj, Zbawicielu nasz, Jezu słodki!
Skończyło się...
Resztę widzę już jakby przez mgłę...
A u rogu ołtarza stoi Ojciec Wincenty, słaniający się, blady jak ściana. Dwóch ludzi podtrzymuje go, dwóch innych zdejmuje z niego ornat i albę, wkłada komżę i stułę. Jakaś miłosierna pani podaje mu sole trzeźwiące. Staruszek daje ze sobą robić, co chcą, bezwładny, zmartwiały. Ksiądz dziekan zbliża się ku kracie i roztwiera ją na oścież.
Powoli, podtrzymując się nawzajem i wlokąc za sobą długie ciężkie płaszcze, z twarzą ukrytą w zasłonie, przechodzimy tę kratę, którą ostatnia z nas przestąpiła przed czterdziestu laty.
I teraz już nie jęk urwany i nie tłumione łkanie rozlega się w kościele. Ach, ten lud poczciwy czuje dobrze, że to już ostatnia chwila, że koniec już przyszedł świątyni, w której modlił się od wieku, i sługom Bożym, co ją niegodnie obsługiwały dotąd.
Płacz, krzyk, lament rozdzierający serce wyje dokoła jak burza. Ludzie rzucają się do nas, rozdzierają nasze habity aby je całować, matki podnoszą dzieci, aby nas widziały, tysiące głosów woła nam pożegnanie i błogosławieństwa...
— Oj mateczki nasze rodzone, cóż my poczniemy bez was! Oj niedola nasza, kto za nas modlić się będzie, kto poradzi w chorobie i kłopocie, kto pocieszy w nieszczęściu!
— Oj, sieroty my bez was, sieroty!
— A pamiętajcie tam o nas, a módlcie się za nami.
— A pobłogosławcież choć nam i temu maleństwu.
— Józiek, Maciek, oczy wytrzeszczaj... patrz, jak mateczki wyglądają, abyś dzieciom kiedyś opowiedział.