Strona:Jan Łada - Ostatnia msza.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobrze — rzekł. Ale jedną i cichą. Inaczej ksiądz będzie odpowiadał — wasz ksiądz. I dziekan także, któremu kazałem tu być jutro. Żadnych śpiewów więc, żadnych świateł, żadnych dzwonów i demonstracyi.
— Ależ bez światła nie można Mszy odprawiać!
— No, to zapalcie dwie świece, nie więcej.
Zastanowił się przez chwilę. Wreszcie zwrócił się do jednego z cywilnych urzędników.
— Sprowadź mi tu pan kapelana, zaraz. Muszę z nim ułożyć wszystko, żeby jakie głupstwo nie zdarzyło się. A panie o jedno proszę: — dodał patrząc na mnie — żadnych demonstracyi, żadnych scen. Bardzo proszę.
Opuściła go całkiem chwilowa nieśmiałość. Oczy błyszczały zimne i twarde jak stal.
— Niech pan pułkownik będzie spokojny, — odrzekłam — my scen nie robimy.
Chciałam jeszcze coś dodać. Przerwał mi głos matki Eustachii.
— Nie bój się, synku, mateczka ma słuszność. My scen nie robimy. Pan Bóg tylko, Pan Bóg, to co innego. On może. My nie. My w jego ręku. W jego ręku życie nasze i śmierć.
Urwała i po chwili dodała ciszej, uśmiechając się wciąż do jakichś nieuchwytnych, unoszących się przed jej duszą obrazów.
— Życie i śmierć... Tak, tak, śmierć, połączenie z Panem Jezusem... szczęście... niebo... Do jutra.

III.

Skąd się wieść o tem rozeszła po okolicy? Bo nie od nas. Dość że od świtu drogi, wiodące na górę klasztorną, pełne były ludzi. Szło tego jak mrowia. Białe i bure sukmany, rogate czapki i kapelusze słomiane, wózki jednokonne i parką zaprzężone, między nimi tu i owdzie pański ekwipaż, dziewczęta w chustach kolorowych i baby w rańtuchach. A wszyst-