Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mama poruszyła się nerwowo.
— Nie znasz go ksiądz — przynajmniej nie tak, jak ja. Nikt nie zna tak dziecka, jak matka... Czyś przeczuwał nad nim połowę nocy jego dzieciństwa? Czyś wpatrując się ze drżeniem na jego twarzyczkę wybladłą od choroby lub spieczoną gorączką, modlił się do Boga, żeby twoje życie wziął w zamian za gasnące w twych oczach życie twego dziecka? Czyś śledził za każdym jego ruchem, za każdem słowem, za budzącą się myślą w jego głowie, za uczuciem, rozkwitającem jak kwiat wiosenny w tem małem serduszku? Nie — cudze dzieci miałeś tylko, księże; nie mów więc, że znasz, że kochasz, jak właśnie zna i kocha matka!
Zamilkła, wyczerpana wybuchem. Ksiądz nie odpowiadał nic — tylko znów ujął rękę jej w obie dłonie.
Po chwili zaczęła innym, miękim, przyciszonym głosem:
— Pamiętam, był jeszcze taki malutki, ledwie zaczynał biegać i szczebiotać, przyszli do nas żołnierze. Wojsko w marszu zatrzymało się na odpoczynek. Na obiedzie byli oficerowie, na dziedzińcu muzyka, bębny i śpiewacy. Maleństwo przeraziło się wrzasku, szczęku broni, mundurów — przytuliło się do mnie i szepcze płacząc: „Mamo, ty mnie im nie oddasz, prawda?“ A gdym go uspokajała, prosił dalej: „Ale przyrzekasz, mamo, obiecujesz? Jak Bozię kochasz, nie oddasz mię?“ Ja obiecywałam i uspokajałam go i śmiałam się, aby go uspokoić lepiej, a serce ścisnęło mi się strachem i bólem.