Strona:Jan Łada - Na śmierć 1863.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ona mnie z niezwykłą u niej czułością przycisnęła do serca.
— Czemu? — odpowiedziała przez łzy; — czemu? Ach, bodajbyś zbyt prędko nie dowiedział się o tem biedny, biedny mój chłopcze!
Znowu więc miałem być biedny! Dlaczego?
— Czy może Stasiowi gorzej? — zapytałem.
Panna Felicya zakryła twarz rękami.
— Gorzej, o wiele gorzej, — rzekła przytłumionym głosem, — Nawet całkiem źle. Módl się za niego, Janiu. Bóg czasem wysłuchuje dziecinne modiitwy. Albo chodź ze mną, pójdziemy do kościoła.
Wyszliśmy za chwilę. W kościele modliło się mnóstwo osób, prawie jak w niedzielę. Przed ołtarzem Matki Bożej po prawej stronie aż czarno było, tyle pań w żałobie klęczafo obok siebie lub leżało krzyżem. Trzymając mnie za rękę, podeszła tam panna Felicya.
— Klęknij Janiu i módl się, módl się bardzo gorąco za biednego Stasia.
Mówiąc to, upadła na kolana, a za chwilę z jękiem głuchym rozciągnęła ręce i położyła się krzyżem na zimnej i wilgotnej posadzce.
Przed ołtarzem Bogarodzicy konczyła się właśnie wotywa. Ksiądz Osmólski ją odprawiał, ten sam, o którym słyszałem, że spowiadał więźniów w fortecy i skazanych odprowadzał na śmierć. Był to młody ksiądz, szkolny kolega Stasia. Mama lubiła go bardzo, mogła z nim mówić o synu. Bywał też u niej często i niejeden wieczór zimowy przeszedł mi na słuchaniu jego pełnego, metalowego głosu, który mi brzmiał w uszach, jak muzyka.