Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strafford zaśmiał się.
— O logiko kobieca! W takim razie łatwo ci pójdzie odprzysiąc się?
Ona poruszyła energicznie głową.
— Tego nie uczynię! Musiałabym oszukiwać jego lub siebie, a tem brzydzę się.
Szli czas jakiś w milczeniu, rozglądając się po tłumie, falującym jak morze.
— Wiesz, Henryku — rzekła Edyta przyciszonym głosem i jakby wstydząc się tego, co mówi. — Ja mam dobrą otuchę, że on mnie uzdrowi!
Strafford ścisnął jej rękę.
— To dobrze, droga! Trzeba wierzyć: to pomaga!
— Tak! Ja wierzę! — rzekła z mocą.
Po południu Poldi ustawił ich na miejscu, przez które miał niechybnie podług jego obrachowań przechodzić Rabbi. Przewidywania nie zawiodły. Mistrz zwrócił się istotnie w tym kierunku. Idąc ogarniał przenikliwym wzrokiem oczekujących na niego. Zdaleka już zauważył rodzeństwo, odróżniające się wydatnie powierzchownością od sąsiednich tłumów. Podszedłszy dał Straffordom znak, przywołując ich ku sobie.
Wysunęli się z szeregu, a Edyta zbladła tak, że brat musiał ją podtrzymywać i nieledwie unosić na ręku. Wzrok Rabbiego spoczął na obojgu płomienny.