Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I popchnął ją lekko w szeroką ulicę, jaką uczyniły dla niego rozstępujące się tłumy. Ona jednak nie ruszała się z miejsca, przyciskając ręce do piersi. Nagle krzyk wydarł się jej z ust.
— Jam naprawdę zdrowa! Oddycham! Żyję!
I upadła znów do nóg Prorokowi. On jednak odsunął ją od siebie łagodnie, ale stanowczo.
— Nie masz nic wspólnego między mną a tobą, niewiasto! Otrzymałaś, czegoś żądała: teraz odejdź!
Ale ona przypadła do jego stóp i nie chciała oderwać się odeń.
— Nie, zbawco! Nie odejdę! Uczynię, co każesz! Wszystkom ci winna, będę wdzięczną!
I chwyciwszy z ziemi pasyjkę, namiętnym ruchem uderzyła nią o ziemię.
— Niech przepada! — krzyknęła w histerycznem uniesieniu.
Oblicze Rabbiego rozjaśniło się słonecznym wyrazem. Położył dłoń na jej głowie i rzekł jej słodko:
— Pójdź za mną, córko i nie opuszczaj mnie nigdy!
— Nigdy! — krzyknęła, łkając uleczona, a on szedł dalej, rzucając po drodze słowa pociechy i pokrzepienia, zatrzymując się czasem dla cudownych uleczeń, których kilka jeszcze obwołały dalszym tłumom radosne okrzyki stojących bliżej. Wreszcie Rabbi zawrócił i wstąpił na estradę.