Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, przysięgam...
— Nie przysięgaj, ale pamiętaj, — zakończył mistrz, zwracając się do innej kobiety w pobliżu. Była ona młoda jeszcze, ale wychudła i wynędzniała, z widocznem piętnem bliskiego końca na twarzy, okrytej ceglastemi wypiekami. Przed nią natłoczyło się wiele osób i nie miała widocznie nadziei wydostania się naprzód, bo i sił brakło, i konstabl nie puszczał. Zdarzało to się pewnie nie pierwszy raz, i twarz chorej nosiła na sobie ślady śmiertelnego znużenia. Patrzała przed siebie tępym wzrokiem, straciwszy widocznie nadzieję pozyskania dla swej nędznej postaci miłościwego wejrzenia Proroka. I oto nagle Prorok utkwił w niej swój orli wzrok, dając jej znak, by wystąpiła z tłumu.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili że o nią idzie, potem zmieszała się i zalękła, pochylając się przed nim w niskim pokłonie, wkońcu jednak uspokoiła się i z ufnością podniosła nań oczy. Ale spojrzenie to znów napełniło ją trwogą. Ten, w którego ufała, który stał przed nią jako ostatnia deska ratunku w jej niedoli, on patrzał na nią strasznym, nienawiści pełnym wzrokiem. Wzrok ten ją zmiażdżył. Osunęła się na kolana i splotła błagalnie dłonie.
— Panie, ratuj! — szepnęła zdławionym głosem.
Ale on zmarszczył się jeszcze bardziej, a w oczach błysnęły mu żagwie.