Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Edytę bardziej jeszcze od uzdrowienia chorych zajmował stosunek mistrza do chrześcijan, do których wciąż wracała myśl jej tem uparciej, im chętniej wolałaby o nich zapomnieć. Zdziwiło ją, że przedmiotu tego dotykano niechętnie i wykręcano się od dawania odpowiedzi. Stało to w dziwnej sprzeczności z rezygnacją, z jaką mówiono jej o kilkomiesięcznych daremnych staraniach, by zwrócić na siebie uwagę mistrza i otrzymać odeń zdrowie... O chrześcijaństwie nie chciano zgoła wspominać, jakby go nie było. Na pytania odpowiadano ruszaniem ramionami, zagadywaniem o czem innem lub uwagą, że to całkiem przestarzałe i szkoda czasu na zajmowanie się tak nieistotnemi sprawami. Niektórzy oglądali się trwożliwie, a nawet umykali.
— Po co to w złą godzinę o takich niebezpiecznych rzeczach mówić? — odpowiedziała z wyrzutem jakaś starsza kobieta, zbaczając szybko w boczną ulicę, by uniknąć dalszej indagacji.
Tego popołudnia zabrzmiały przeciągle i uroczyście trąby. Na kwadratowym placu tłum falował jak morze. Rabbi miał w obyczaju przechodzić każdego dnia jedną z połaci czworoboku, rozsypując pomiędzy napotkanych tam niemocnych słowa, pełne ukojeń i upragnione dobrodziejstwa. Nie było wiadomo w jaką zwróci się stronę: odgadując, ludzie nieraz mylili się, i przez długie tygodnie i miesiące mijali się z cudotwórcą. Straffordowie postanowili