Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czych, a pomimo tego funkcjonowały nadzwyczaj sprawnie i szybko. Pozostałe trzy boki ogromnego kwadratu zajmowały namioty i baraki, zamieszkałe przez przybyłych ze wszystkich stron świata adeptów i ciekawych. Była to szachownica, budowana pod sznur podług jednolitego planu, w którym nie było względu na estetykę, ale tem więcej dbałości o wygodę i higjenę. Ulice wysypane żwirem, nie dopuszczały błota. Słońca elektryczne, rozmieszczone w niewielkich odstępach, zmieniały noc w dzień, a prowizoryczna kanalizacja zabezpieczała czystość. Najnowsze wynalazki, gdzie indziej poczynające dopiero wchodzić w życie, zastosowane tu były do powszechnego użytku. Porządku i czystości pilnowała znaczna ilość konstablów, którzy, nie podnosząc głosu i prawie nie otwierając ust, kierowali tłumem. Uderzała cisza, spokój i uprzejmość, z jaką odnosiły się do siebie te fale ludzi, płynące we wszystkich kierunkach pieszo, samochodami i powietrzem. Zdawało się, patrząc na te tłumy, że to wojsko, ćwiczone długo, by przybrało ściśle jednolity szablon, stosując do niego każdy ruch i każde słowo.
— Przed trzema miesiącami na tem miejscu były takie same łąki jak te, które dzielą obóz od Budapesztu! — chełpił się Leopold.
Strafford wypytywał go o szczegóły tego dziwnego obrazu. Chłopak był inteligentny i odpowiadał jasno i ze zrozumieniem rzeczy. Każda odpowiedź skupiała się dokoła jednego wy-