Przejdź do zawartości

Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Owszem, słyszałam. Rzeczy takie zajmują mnie oddawna. Tym fałszywym prorokiem?
— Jest właśnie on! On niewątpliwie. Wszystkie znamiona zgadzają się. To Antychryst!

III.

W nocy poczuła Edyta po raz pierwszy przenikliwy ból. Ból ten przeszedł, ale był ostrzeżeniem. Zrozumiała, że musi uprzedzić brata i uczyniła to niezwłocznie z czułością matki, zmuszonej zapuszczać nóż w ciało dziecka dla powstrzymania gangreny. Ale cios był straszny i mocna dusza Strafforda ugięta się pod nim. W wykwintnem gniazdku, jakie zajmowało rodzeństwo u wylotu Wolskiej na Planty, począł się długi szereg dni szarych jak jesienią, choć właśnie ku ludziom szła wiosna, niosąc do wnętrza miasta pęki kwiatów i ożywcze wonie. Ale dla tych dwojga zgasło słońce, znikł czar życia. Swobodny uśmiech i weselsze słowo zamierały na ustach Edyty, gdy spojrzała na pobladłą twarz Henryka i odczytała niemą rozpacz w jego oczach. Kasztany okryły się kwieciem, lipy poczęły pachnąć miodem, a u Straffordów było coraz duszniej i ciemniej, bo ataki wracały, coraz dłuższe i cięższe. Henryk przynosił codzień do pokoju siostry całe naręcza wiosennych kwiatów, zapełniając niemi wszystkie kąty, ale z poza ich